"Bostonka?! Nie ma takiej choroby!"

  - orzekła moja szanowna rodzicielka. Niby nie ma, ale każdy rodzic, który prowadzi dziecko do żłobka lub przedszkola, wie o co chodzi.

Albo wkrótce się dowie.
  "Bostonka" to potoczna nazwa dość nieprzyjemniej choroby wirusowej - HFMD. Nie ma na nią leku, nie ma szczepionki. Trzeba po prostu łagodzić symptomy choroby.
Niestety dopadła Alę. W sumie mogła złapać to gdziekolwiek, niekoniecznie w żłobku.
Jakie były objawy?
- najpierw dziwna wysypka w jednym miejscu na pośladku
- po kilku dniach Ala straciła apetyt; trochę leciał wodnisty katar
- po wewnętrznej stronie dłoni wyskoczyło kilka krostek z wysiękiem (potem zauważyłam także na stopach).
 


  Później było już tylko gorzej:
- na języku i policzkach także wyskoczyły bolesne plamki, bolało gardło, przez co Ala nie mogła za bardzo jeść, pić i nawet swoim ukochanym smoczkom mówiła NIE!
- stolec był rzadki, prawdopodobnie bolał też brzuch
- zaczęła się wysoka gorączka do ponad 39°C.
Najcięższe były 2 dni, potem Ala powoli odzyskiwała siły.
  Jak sobie z tym wszystkim radziliśmy?
- zbijaliśmy gorączkę za pomocą czopków i syropu z ibuprofenem (także do znieczulenia bólu gardła)
- policzki od wewnątrz smarowaliśmy gencjaną (2% roztwór wodny) i Bobodentem - niestety na siłę  (zadanie dla silnych tatusiów)
- na bolący brzuszek termofor z gorącą wodą, a do picia dodawałam probiotyki.
  Były momenty, że Ala nie chciała pić. Kiedy ibuprofen znieczulił trochę gardło, piła jak szalona, więc nie było zagrożenia odwodnieniem.

  Ogólnie rzecz biorąc, bardzo nieprzyjemna choroba. Alutka się nacierpiała i my razem z nią, ale grunt to nie tracić głowy, zbijać gorączkę i poić, poić, poić.
  Oczywiście moja mama wpadła w panikę. Orzekła, że to pewnie sepsa i powinnam lecieć z Alą do lekarza. W ogóle nie ma takiej choroby jak bostonka! ;)
Jak to się mówi? "Zaufaj mi, jestem farmaceutą." (ja, nie moja mama;p)

Komentarze